Dawne życie
Górale Nadpopradzcy

Dawne życie nad Popradem

„Rycerz”, który góry przewierca - świadkiem historii

Poprad jest główną rzeką Piwnicznej, obszar miasta jest cały położony w jego zlewni. Wypływa z trzech źródeł, czyli z Hińczowego Stawu, Żabiego Stawu i Jeziora Popradzkiego, a kończy swój bieg, wpadając do Dunajca. Długość Popradu wynosi 167  km. Wraz  z dopływami tworzy rzekę typowo górską. 

Przy Popradzie wykonywano kiedyś czynności codzienne, takie jak pranie ubrań, mycie się, nabieranie wody do pojenia zwierząt lub przyprowadzanie ich do wodopoju. Była to również droga handlowa dla kupców, którzy spławiali (transportowali) tędy towary. Jednym z głównych zawodów związanych z rzeką było flisactwo. Flisacy zajmowali się fachowo całym procesem przygotowania tratwy i samego spławiania, a że Poprad kiedyś był większy niż teraz, przepłynięcie przez niego stanowiło nie lada wyzwanie. Rzeka była jedyną drogą handlową dostępną przez większą część roku. Przeprawa z jednego brzegu na drugi też była wiecznym problemem, mieszkańcy Piwnicznej i dzisiejszych okolicznych wsi z wielkim trudem docierali na przykład do kościoła na mszę świętą. Opowiadano, że gdy kobiety z Łomnicy w Wielką Sobotę nie mogły dotrzeć przez rzekę do Piwnicznej, aby poświęcić pokarmy, to ówczesny proboszcz, ks. Piotr Lewandowski, przybył tam i dokonał aktu poświęcenia przez Poprad. Na początku XX wieku zaczęto budować mosty, które nurt rzeczny ciągle niszczył, wskutek czego trzeba je było regularnie obudowywać. Rada miasta jeszcze w XVIII wieku wielokrotnie podejmowała uchwały o budowach mostów. Most łączący brzegi był jedynie na Hanuszowie, czyli przy ulicach Węgierskiej i Gąsiorowskiego, w miejscu obecnej kładki. Gdy panował niski poziom wody, można było się również przeprawić furmanką albo przez brody, których na terenie Piwnicznej było kilka. Później funkcjonowały tratwy na linie, służące przeprawie z jednego na drugi brzeg poprzez przeciąganie tej liny albo odpychanie się kijem od dna. 

Sama nazwa rzeki powstała bardzo dawno, a jest związana ze słowem „poprzez”. Inaczej brzmiało ono w języku starosłowiańskim, kiedy nie było „rz”, a tylko „r”, i tak z uproszczenia słowa poprd wyłoniła się nazwa Poprad. Istnieje także związana z tą nazwą opowieść o Józefie Piłsudskim, który bywając w Rytrze, nazwał naszą rzekę rycerzem, co góry przewierca. Poprad jest bowiem dziwną rzeką, która powinna płynąć na południe, a jednak zakręca i płynie na północ, gdy większość tamtejszych rzek biegnie do zlewiska Morza Czarnego.  

Poprad zawsze był ratunkiem w razie pożaru. Podczas wielkiego pożaru Piwnicznej w 1876 roku rząd ludzi ustawionych przy rzece podawał sobie wiadra z wodą. W drugiej połowie XIX wieku pojawiali się pierwsi turyści, dla których Poprad był miejscem łowienia ryb lub też leżakowania, opalania się, pływania. Tworzono plaże nad rzeką, a więc zabezpieczone odcinki dla celów rozrywkowych, regenerujących, gdzie niekoniecznie miały wstęp zwierzęta wypasowe. Powstało duże miejsce wypoczynkowe na istniejącej do 1956 roku wyspie, na którą dostać się można było przez wstawiany na czas sezonu letniego most. Znajdowało się tam również boisko sportowe, przebieralnia dla plażowiczów, wypożyczalnie kajaków, zjeżdżalnie do wody. Miejsce to było  przeznaczone dla ludzi w praktycznie każdym wieku. 

– Ja przybyłam do piwnicznej w 1955 roku i właściwie wszystkie wakacje spędzaliśmy nad Popradem. Można było się kąpać, rzeka była czysta. Powszechnie w czasopismach pisano o tym, że  jest najczyściejszą rzeką w Polsce – mówi pani Maria Lebdowicz. 

Na dzień dzisiejszy niestety już tak nie jest, zanieczyszczenia rzeki obejmują terytoria Polski i Słowacji. Widok pływających w Popradzie nie jest codziennością, od czasu do czasu jedynie ktoś zamoczy nogi. Niejednego przeraża to, co płynie tą rzeką. 

Częste okresy powodziowe były dla Piwnicznej klęskami, bo wielu ludzi traciło swój dobytek a nawet i życie. Ogromna Powódź w 1813 roku, o której wiemy z zapisów w kronikach kościoła w Mniszku, spowodowana osunięciem się Kicarza (góry znajdującej się blisko Popradu) oraz powstaniem jeziora okresowego sięgającego aż po Wierchomlę, doprowadziła do podmycia wieży kościoła w Mniszku, która się potem zawaliła. Fala uderzeniowa powstała po przedarciu się wody przez zator spowodowała jej przepłynięcie przez rynek miasta i zalanie najniżej położonych osiedli. Niektórzy uważają to jednak za legendę.

W sprawozdaniu posterunku żandarmerii w Piwnicznej z 1911 roku, dotyczącego Popradu, opisano różne przypadki zagrożenia i utraty życia. Jeden z fragmentów mówi: „W ostatnich czasach zrobił tutejszy posterunek spostrzeżenie, że ludność jego okręgu, a nade wszystko  gminy i miasto Piwniczna, Wierchomla Mała, Wierchomla Wielka, Zubrzyk i Łomnica, leżące nad Popradem, coraz głośniej objawiają swe niezadowolenie z powodu braku komunikacji przez rzekę Poprad, tem bardziej, że w ostatnich czasach nieszczęśliwych wypadków na rzece Popradzie jest spora liczba”. Przytoczono przykłady takich wypadków: „Jan Biskup z Piwnicznej jechał ze Starego Sącza do domu przez lód obok mostu kolejowego, lód się załamał i Biskup wpadł do wody, gdy go stamtąd wydobyto dawał jeszcze znaki życia, ale po kilku godzinach zmarł”, „Na Łomnicy kobieta umarła, 7 dni leżała w domu, ponieważ nie było którędy przewieźć ją na cmentarz, za Popradem umierają ludzie bez księdza i doktora”. Sprawozdanie to dowodziło, że konieczna jest budowa mostu. 

W 1958 roku miała miejsce wielka powódź, przez którą Poprad zerwał mosty, wskutek czego nie było komunikacji z Nowym Sączem. Żeby dostarczyć pensje pracownikom do Piwnicznej przyleciał helikopter, zrzucając w okolice posterunku milicji worek z pieniędzmi na te wypłaty. 

Przy Popradzie obchodzono nawet święto w miejscu pierwszej kładki a ówczesnego mostu „garbatego” – puszczanie wianków z okazji świętego Jana, które celebrujemy nadal pod nazwą Sobótki Nadpopradzkie. Podobno prawo do rzucania wianka miały tylko dziewice, złapać miał go dla nich kawaler. Teraz wypuszcza się je nadal dla podtrzymywania tradycji. W całej uroczystości towarzyszy Regionalny Zespół „Dolina Popradu”. 

Istniały także legendy o topielcach, zamieszkujących rzeki, a robiących ludziom na złość. Głosiły one, że nie warto iść samemu nad rzekę, a zwłaszcza nie powinny tego robić młode dziewczyny, ponieważ taki topielec siedzący na kamieniu może je wciągnąć pod wodę. Topił również kobiety w ciąży albo nieochrzczone dzieci. Jak to w legendach bywa, topielcem był fantastyczny stwór, nieczłowiek. Słyszano także o mamunach przebywających w zarośniętych terenach nad Popradem i potokami górskimi, które również szkodziły ludziom. Wodziły ich po różnych wertepach (terenach trudnych do przebycia), nie dając im wrócić do domu. 

Przy Popradzie nie dzieje się już tyle, co kiedyś, na dzień dzisiejszy można jedynie przepłynąć rzekę łodziami od ulicy Gąsiorowskiego do Rytra lub po prostu ją obserwować, podziwiać. Dawniej jednak  to wokół niej organizowało się życie, a była żywiołem zarówno niebezpiecznym jak i pomocnym.
 
Joanna Maślanka
 

Piwniczna kiedyś i dziś (autor: Julia Porębska)

Szkoła nad obłokami we wspomnieniach

Życie Górali Nadpopradzkich nigdy nie należało do łatwych. Wymagające, górzyste tereny uczyły charakteru i pokory, umiejętności przetrwania w trudnych warunkach. Większy nacisk kładło się tam na prace polowe i prace w lesie niż na wykształcenie. Dzieci mieszkające w górach nie mogły codziennie uczęszczać do szkół znajdujących się niżej. Wiodąca do nich droga była zbyt długa i zbyt niebezpieczna. 

Jak pisała Pani Maria Kownacka w swojej książce „Szkoła nad obłokami”, warunki były bardzo trudne. Nie zostawiono jednak dzieci bez pomocy, specjalnie dla nich powstała pierwsza szkoła w górach, na Niemcowej. 

Możliwość nauki  w takiej szkole była wyzwaniem w zimie nie tylko dla dzieci ale także dla nauczycieli. Jeden z nich, pan Mieczysław Łomnicki, pracował tam 2 lata, w roku szkolnym 1953/1954 oraz 1958/1959. W zimie nie było innej możliwości jak przedzierać się przez zaspy na nartach. Jak sam wspomina, w drodze do szkoły spotykały go przygody związane głównie z dzikimi zwierzętami zamieszkującymi lasy. W udzielonym wywiadzie mówił: „Przygody były. Sama droga to jest przygoda, bo idzie się tam przez las, w zimie, kiedy jest jeszcze ciemno i dużo zwierząt, zwierzęta leśne, dzikie. Jeżeli to był jeleń, sarna – a sarny to raczej stadkami sobie przebiegają – to jeszcze pół biedy, ale jak coś takiego znienacka… Raz idę zamyślony i z troszkę głębszym oddechem, a tu coś nagle z lasu wyskakuje. Okazuje się, że sarna ucieka właśnie przed wilkiem. Tylko że sarna nie zatrzymała się i to moje najście ją uratowało, bo wilk zawrócił i nie zaatakował. Wilki zazwyczaj chodzą stadami, a ja wtedy nie widziałem stada, widziałem tylko jednego. Wilki z natury nie atakują człowieka specjalnie. Musiałyby być bardzo głodne albo zaatakowane, inaczej raczej uciekają, boją się.”

Szkoła na Niemcowej nie była jedyną szkołą w górach. Istniały jeszcze szkoły na Zaczerczyku i Podbukowcu, a wszystkie powstały w izbach domów, które miały najlepsze warunki lokalowe. Maria Kownacka, kiedy dowiedziała się o szkole położonej najwyżej  w Polsce, postanowiła stworzyć powieść dla dzieci „Szkoła nad obłokami”. Zbiegło się to z jej pobytem w Rytrze, a była to jej druga powieść o naszym terenie po „Rogasiu z Doliny Roztoki”. Pisarka nawiązała kontakt z nauczycielami tej szkoły i tą drogą zbierała informacje pomocne w napisaniu książki. Uważała za niesamowite to, że gdzieś w górach są szkoły, które przybliżały wiedzę naukową nie tylko dzieciom ale też dorosłym. Dzięki nauczycielom i ich dodatkowym kursom dla starszych, wielu mieszkańców górskich wiosek i osad nauczyła się pisać i czytać. Nauczyciele cieszyli się tym, ile daje ich pomoc, dlatego z miasta Piwnicznej-Zdrój przynosili książki, prasę czy nawet radio. Pan Łomnicki w wywiadzie wspomina: „Wybierałem te książki, które były nie tylko dla dzieci szkolnych, bo tam przychodziła też młodzież z Cześniowego Gronia, Polany i  Ciechoniówki. Prowadziłem też zajęcia świetlicowe popołudniu dwa razy w tygodniu. Uczyłem tam dorosłych. Biblioteka była w Magistracie, więc przynosiłem do domu w Piwnicznej te książki. Jak było więcej, to dwa razy je przynosiłem. W końcu zorientowałem się, że ludzie jeżdżą furmanką po zaopatrzenie na dół (sól, mąkę, jakieś inne tam nawozy, itd.) więc zamiast nosić do góry na Niemcową, umawiałem się w domu rodzinnym koło remizy, że jak będą jechać do góry, to tam u mnie są dwie paczki, nie dla mnie tylko dla Nich. I furmani wozili.”  

W zamian za lekcje nauczyciel zazwyczaj oprócz pensji otrzymywał także żywność  i opał. Praca w szkole na Niemcowej nie była jednak do końca wyborem pana Łomnickiego. Pragnąc samodzielnie się utrzymywać w wieku 17 lat, musiał znaleźć sobie zajęcie. Trudno dzisiaj wyobrazić sobie i zrozumieć, jak wyglądało życie nauczyciela i jak taka szkoła mogła prosperować. Brak elektryczności, stroma droga, trudnodostępne miejsce wydaje się czymś nie do pomyślenia w dzisiejszych czasach, zwłaszcza dla dzieci. Pan Łomnicki wspomina: „Ja przy zmianie placówki wiedziałem już, gdzie jest Niemcowa, wiedziałem, jaka tam jest szkoła. Tak mniej więcej, ponieważ nigdy w niej nie byłem, przechodziłem jedynie jako turysta, jako człowiek, który w różnych porach roku się tam znajdował. Między innymi przez Niemcową przechodziłem na Przehybę, albo z tamtej strony na Roztokę i do Rytra. Nie było to dla mnie specjalnym zaskoczeniem, ale nie mogłem być zadowolony, że szkoła to budynek prywatny, gdzie mieszka gospodarz, w trudnych warunkach, bez prądu i wszystkich innych udogodnień, woda była w źródle… Było co potrzeba w szkole, były ławki, tablica. Ja jako Nauczyciel miałem swój domek obok, gdzie była sień, jedna izba, piec i kuchnia. Miałem swoje łóżko, stół, szafę z pomocami, książkami i lampę naftową.” 

Trudne warunki, jakie wtedy panowały, prawdopodobnie spowodowały, że dzieci były bardzo obowiązkowe i chętnie przychodziły na lekcje. Jak wynika z książki Pani Marii Kownackiej, dzieci potrafiły dotrzeć do szkoły nawet w największe zamiecie śnieżne. Nauczyciel dla nich był bardzo ważną osobą, wzbudzał zainteresowanie, zwłaszcza że pierwsze zajęcia Pana Łomnickiego odbywały się z miesięcznym opóźnieniem, które należało nadrobić. Nikt nie robił z tego problemów, każdy chciał się uczyć, a nauka trwała  6 dni w tygodniu, z sobotą włącznie. Mój rozmówca wspomina, że w środy organizował krótszy dzień pracy po to, żeby móc pojechać do domu w Piwnicznej i w czwartek rano być z powrotem. Kolejny raz wracał do domu w sobotę po lekcjach. Praca ta wymagała naprawdę dobrej kondycji, a nauczyciel musiał być zdrowym wysportowanym człowiekiem. Nikt nie odśnieżał dróg, często nie można było przejść, bo pług tamtędy nie jeździł. Czasem któryś gospodarz podpinał do konia drzewo iglaste, którym przecierał ścieżkę. Bez nart było bardzo ciężko się przemieszczać: „Był raz taki wypadek, że narty zostawiłem w zimie na górze w szkole, bo był odmięk. Zszedłem w sobotę, a całą noc i całą niedzielę śnieg sypał. Rano wyszedłem z domu  o godzinie w pół do siódmej, było jeszcze ciemno. Bez nart było bardzo trudno, musiałem przepłynąć przez zaspy, bo przejść się nie dało, a moim obowiązkiem było dotrzeć do szkoły przed ósmą. Przychodzę do góry zmęczony ale jeszcze do pracy zdolny, a tam cisza – nikogo nie ma. Wchodzę do gospodarza, do woźnego Nosala, i mówię – no to co, dzisiaj wolne, bo śnieży? A woźny na to – no jakie wolne panie kierowniku, dzieci już są, czekają. Okazało się, że spóźniłem się tylko 5 minut. Dzieci zostawiły narty oparte z drugiej strony domu i dlatego ich nie widziałem. To było takie trudne, zmęczyłem się, byłem narażony na jakieś tam perturbacje, które przyroda mi zgotowała, a dzieci były takie zahartowane.”  

Nauczanie było takie jak wszędzie, nauczyciel dostawał program określający, czego ma uczyć w której klasie, ale najważniejsze było poznanie dzieci, ich możliwości i dostosowanie metod nauczania. Obowiązkowo należało pisać konspekty, gdzie trzeba było omówić przebieg lekcji i jej cel. Trzeba było zainteresować dzieci tematem, co nie było trudne, bo najczęściej widać było po minie, po oczach, po odpytywaniu, że dzieci słuchały z zainteresowaniem. Choć zdarzały się i takie, którym trzeba było poświęcić więcej czasu. Nauczyciel, tak jak dzisiaj, musiał budzić respekt i to zazwyczaj wystarczało. Dawniej jednak było na pewno trudniej prowadzić lekcje, zwłaszcza w szkole na Niemcowej. Wspomnienia Pana Mieczysława Łomnickiego oraz powieść dla dzieci „Szkoła nad obłokami” przybliżają nam, jak ciężkie było życie Górali Nadpopradzkich, ale też jacy wspaniali, zdeterminowani i zdyscyplinowani ludzie mieszkają w górach. 
 
Natalia Cięciwa

Za śtyry niedziele wesele się ściele…

Wesele od zawsze było ważnym wydarzeniem w życiu każdego Górala Nadpopradzkiego – czarnego górala. Najbardziej pracochłonną częścią tego wydarzenia były przygotowania do niego. Jednak te, które odbywały się kiedyś, znacznie różniły się od dzisiejszych. W przygotowaniach brali udział swatowie, pytace, rodziny pana młodego  i panny młodej, sąsiedzi… Kiedyś wesele było jednym z trzech obrzędów przejścia, czyli wydarzeń, które diametralnie zmieniają życie człowieka. Panna młoda po ślubie była całkiem innym człowiekiem. Nie mogła żyć jak kiedyś, nie mogła ubierać się jak wcześniej, musiała nawet chodzić o innej godzinie do kościoła.  

Dawniej nie było małżeństwa bez swatania. Czynnością tą zajmowali się swatowie, czyli ludzie, którzy pośredniczyli w zawieraniu małżeństwa. Nazwa swat pochodzi z języka staropolskiego, od słowa „Swadźba”. Istniały dwa rodzaje swatów: zawodowi, którzy robili to na co dzień, i społeczni, którzy, swatając, chcieli wyświadczyć komuś przysługę. Byli to mężczyźni, ponieważ gospodarze mieli do nich większe zaufanie. ,,Mężczyzna musiał mieć pewne predyspozycje do bycia swatem. Musiał umieć przekonać innych do swoich racji, miał obowiązek znać tradycje i obyczaje danej wsi czy miasteczka, a przede wszystkim musiał być wygadany. W Piwnicznej i okolicach mówili: wykłapany” – opowiada pani Wanda Łomnicka-Dulak, piwniczańska poetka, zbieraczka folkloru i czynna członkini regionalnego zespołu „Dolina Popradu”. Swatowie rzadko pobierali opłaty za wykonywaną pracę. Czasem w zamian otrzymywali od rodziców pary młodej zaproszenie na jakieś przyjęcie, poczęstunek, nieraz wręczano im na przykład woreczek zboża.  

W czasach przedwojennych „młodzi nie mieli nic do gadania w temacie ślubu. Dawniej wybór małżonka determinował majątek. Żeniło się nie z dziewczyną, nie z chłopakiem, tylko z polem graniczącym o miedzę, czy z morgami pola. A jeżeli już z dziewczyną, to musiała ona być gospodarna. Rodzice mieli taki schemat: zobaczyli że dziewczyna dobrze pracuje w polu, że będzie dobrą gospodynią, wtedy podesłali swata do domu jej rodziców, i jeżeli się dogadali, odbywał się ślub.” – twierdzi pani Wanda. Tylko rodzice mieli prawo do wyboru małżonka dla swojego dziecka. Dziewczyna często wychodziła za mąż, mając piętnaście czy szesnaście lat. Gdy przekroczyła dwadzieścia lat, uważano ją za starą pannę. Mówiono, że „przestała jarmak”.  Kiedy rodzice pary młodej podjęli decyzję o ślubie ich dzieci, spotykali się i ustalali co panna młoda dostanie we wianie, czyli co dostanie od swoich rodziców, wyprowadzając się do męża. „Spotkanie to polegało na dogadywaniu się rodziców w temacie spraw majątkowych i były to tak zwane orędziny”- mówi pani Wanda. Zazwyczaj panna młoda otrzymywała we wianie pościel, spódnicę i na przykład gorset. Jednak głównym elementem wiana było  pole. „Jeżeli dostała na przykład krówkę czy konika, to było takie grubsze wiano – dopowiada moja rozmówczyni. 

Kiedy rodziny były już dogadane, odbywały się przygotowania do ślubu, a konkretnie do ceremonii kościelnej – były to tak zwane „pociyże”. Odbywały się one na plebanii u księdza, który odpytywał z pacierza pana młodego oraz pannę młodą i prawdopodobnie od tego pochodzi nazwa.  Przygotowania do wesela zaczynały się od kwestii udziału poszczególnych stron w kosztach wesela. Zazwyczaj rodzina panny młodej starała się zapewnić na wesele jedzenie, ale nie była zdana tylko na siebie. „Cała wieś, albo przynajmniej przysiółek, składał się na to wesele. Gospodynie przynosiły masła, sery, mleko, a jak na przykład zabrakło mąki, to jechali do młyna i podrzucali  trochę”– wspomina Pani Wanda. Rodzina pana młodego odpowiedzialna była za zakup alkoholu. Jednak większe koszty w przygotowaniach ponosiła rodzina panny młodej, ponieważ to w jej domu odbywało się wesele.  

Na tydzień przed weselem przychodził czas na rozesłanie pytacy. Byli to mężczyźni, którzy zapraszali (pytali) gości na wesele. Dostawali informację, kogo mają zaprosić, a kiedy przyjechali końmi na miejsce, wygłaszali swoją orację i śpiewali kilka przyśpiewek, zapraszając na ślub. Na tym jednak ich praca się nie kończyła. W sam dzień wesela musieli jeszcze raz jeździć i przypominać o ślubie, ponieważ co bardziej honorowi mieszkańcy, chociaż pamiętali o weselu, czekali wciąż na pytacy – czuli się wyróżnieni, kiedy ci jeszcze raz przyszli im przypomnieć o ślubie. Pytace byli zaszczyceni tym, że mogą zapraszać gości na wesele, dlatego nie dostawali za to żadnego wynagrodzenia. „Wesela najczęściej organizowane były po żniwach, bo wtedy było z czego zrobić kołacza i resztę jedzenia”- mówi pan Kazimierz Żywczak, dawny starosta weselny.  

Para młoda musiała posiadać strój na wesele, który wyglądał całkiem inaczej niż dzisiaj. Stroje szyto własnoręcznie. Panna młoda miała na sobie biały kaftanik, halkę, białą spódnicę oraz tiulową zapaskę. Do dołu spódnicy i do zapaski przyczepione były gałązki bukszpanu, a na głowie miała mirtowy wianek, który potem, „po celebrowanym przez kobiety obrzędzie, jednym z najważniejszych momentów uroczystości weselnych, wyrażającym zmianę stanu i statusu społecznego panny młodej i rytualne przejście do grona mężatek, po tak zwanych cepinach”, zastępowała biała, jedwabna chustka, tak zwany czepiec. Za to pan młody miał na sobie „hołośnie” (spodnie wykonane z czarnego sukna), białą, lnianą koszulę, czarną kamizelkę, a na głowie czarny kapelusz przewiązany biała wstążką i przyozdobiony białymi, sztucznymi kwiatami z bibuły. 

Ważną rolę na ślubie odgrywały drużki i drużbowie: dwanaście panien i dwunastu kawalerów, którzy przez cały ślub byli przy parze młodej.  Drużbowie byli ubrani tak jak pan młody, ale na kapeluszu mieli niebieską wstążkę udekorowaną kolorowymi kwiatami. Drużki miały na sobie białe lniane koszule, gorsety związane niebieskimi wstążkami, halki i „błękiciory” (niebieskie spódnice z białym nadrukiem). 

„Dzisiaj nie ma tych atrybutów wesela. Nikt nie przywiązuje zbytnio uwagi do obrzędów wesela, na przykład ocepin, do roli różdżki weselnej, która była kiedyś bardzo ważnym atrybutem ślubu. Wesele to jest teraz jakby rodzaj wspólnej zabawy z okazji zawarcia małżeństwa. Straciło to pewien zakres obyczajowy.” – wzdycha pani Wanda. Na szczęście można pójść na występ regionalnego zespołu „Dolina Popradu”, żeby zobaczyć odtworzony przez niego fragment wesela (cepiny), poczuć dawny klimat, dowiedzieć się więcej o Góralach Nadpopradzkich i ich tradycjach. 
 
Aleksandra Rzeźnik

Legendarny skarb ryterskiego zamku

wywiad z Andrzejem Górszczykiem

Andrzej Górszczyk - satyryk, poeta i podróżnik, autor książek o Rytrze - opowiada o legendarnym złotym skarbie Inków powszechnie kojarzonym z zamkiem w Niedzicy oraz jego związkach z zamkiem w Rytrze.

Film Gabrieli Łękawskiej jest pracą konkursową nadesłaną na tegoroczny II konkurs na prace dziennikarskie i fotograficzno-filmowe wolontariuszy młodzieżowych działających w projekcie "Odkrywanie skrabów dziedzictwa południowej Małopolski".

Palmy na co dzień i od święta

Tłum zaś ogromny słał swe płaszcze na drodze, a inni obcinali gałązki z drzew i słali nimi drogę. A tłumy, które Go poprzedzały i które szły za Nim, wołały głośno: 
«Hosanna Synowi Dawida! Błogosławiony Ten, który przychodzi w imię Pańskie! Hosanna na wysokościach!» 

/Ewangelia Według Świętego Mateusza/ 

Dla Górali Nadpopradzkich Niedziela Palmowa zawsze była ważnym świętem, nieodłącznym składnikiem ich życia. Tak pozostało do dzisiaj.

Wywiad z panią Wandą Łomnicką-Dulak, urodzoną w 1956 roku, mieszkającą i wychowaną w Piwnicznej-Zdrój, piwniczańską poetka i działaczką kulturową w regionie nadpopradzkim. 

Jakich materiałów używało się do robienia palm? 
Jest kilka szkół. Palmy miały do jednego metra.  Niektórzy mówią, że wykonywało się je z materiałów najprostszych, czyli tych dostępnych w naturze. Na pewno w każdej palmie musiały być bazie i coś zielonego. Był to albo barwinek, albo bukszpan. Były w niej także trawy, zasuszone w lecie. A jeszcze bardzo ważną rolę grało zioło nietota. Mówiono nawet, że teraz to nie rośnie, bo zostało w całości wyskubane. 

W jakiej kolejności układało się te elementy? 
Palma miała kilka pięter: na wierzchołku były bazie, później trawy, a później to zielone. Następnie bardzo dokładnie, miejsce w miejsce, okręcano palmę sznurkiem. To w palmach najprostszych. Oczywiście one musiały być czymś związane. To był przeważnie sznurek robiony w domu, skręcony albo z lnu albo z konopi. Był dość mocny, więc wykorzystywano go powtórnie. Właściwie wszystko,   co wchodziło w skład święconej palmy, było później ponownie wykorzystywane. Są też nowsze szkoły wykonywania palm, w których używane były gałązki borówki i świerk albo, jak mówią niektórzy, zasuszone kwiaty. A jeszcze inni mówią, że pojawiały się kwiaty z bibuły. W tych nowszych palmach były również wstążki, ale wykonane z materiałów naturalnych, nie jak te sztuczne, błyszczące, których używa się teraz. Tak więc tutaj te pierwsze produkty to była najbardziej typowa palma.  

Jaką symbolikę miały te materiały? 
Palma to jest jakieś nawiązanie do wiosny. Bazie symbolizują wiosnę. Zielona gałązka, czyli barwinek albo bukszpan, symbolizowała życie. W ogóle cała palma upamiętniała te palmy, którymi Pan Jezus był witany w czasie przyjazdu  do Jerozolimy. 
 
A kto robił palmy? 
Właściwie wszędzie się pojawia takie stwierdzenie, że robiła je gospodyni. Zależy też od tego, kiedy to było robione. W czasach najdawniejszych to właśnie gospodyni. A odkąd się zaczęły konkursy palm, robiła je na przykład mama z dziećmi, ale to są już palmy innego typu, wyższe, robione na kiju. Bo generalnie palma miała 40 do 70 cm, to nie jest tak dużo. Natomiast w wysokich palmach 30 cm dochodziło na ten kij, taką jakby rękojeść, a były nawet jeszcze wyższe. Z tym że później, gdy przyniesiono taką palmę, to też był podział, bo mówi się, że duża palma była stawiana gdzieś w rogu domu, nie mogło być inaczej. A mniejszą stawiało się za tragarz albo wkładało się za obraz. 
 
A gdy już palmy zostały poświęcone, to w jaki sposób się je wykorzystywało? 
Generalnie palma miała chronić przed burzą, przed pożarem, jakimś nieszczęściem, przed złym.
Po poświęceniu jej, przynosiło się ją z takim nabożeństwem do domu… Niektórzy mówią, że się ją układało do skrzyni. Na pewno nie leżała bezużytecznie, bo kiedy przychodziła  burza, palono kawałki palmy. Łykano też kotki palmowe, żeby gardło nie bolało. Podczas pierwszej orki wkładało się poświęconą palmę pod bruzdę. I tu są sprzeczności, bo niektórzy mówią, że pod pierwszą skibę, a inni, że pod trzecią. A robiono to po to, żeby robactwo nie gryzło plonów. Kawałek palmy kładło się też pod próg podczas pierwszego wypędzania zwierząt na pastwisko. Palmę wbijało się także w pole. Od Suchej Strug i tam w dół mówiono, że to był krzyżyk z tych palm, u nas raczej się mówi, że wbijano takie pojedyncze, urwane z niej gałązki. Jeżeli na przykład bydło było chore, spalano kawałek palmy w jakimś pojemniczku i okadzano tym zwierzęta. 

Co robiono z palmą z zeszłego roku po przyniesieniu nowej? 
Palmy nie wolno było wyrzucić. Tak więc, kiedy przyniesiono w następnym roku nową palmę, to tą starą palono i popiół rozsypywano, ale też nie na jakieś złe czy brudne miejsce. Były też taki ciekawy obyczaj, że obchodzono dom z palmą trzy razy w lewą stronę, żeby liska nie zabierała kur (śmiech). Każdą część palmy wykorzystywano, łamiąc czy paląc te gałązki, a sznurek od razu odwijano i  robiono z niego bicz, który był wykorzystywany przy zwierzętach: krowach czy koniach. Mówiono: ,,Jak święconym śmignie, to go diabeł nie dopadnie". A jeżeli chodzi o bazie, to podobno dawano je też krowom, żeby były takie puchate jak te kotki. I zawsze gdy dzieci chodziły na borówki w lecie, mama im zakładała na rączki jedną nitkę wysnutą z tego sznurka z palmy, co według wierzeń chroniło od żmij. I to faktycznie chroniło od żmij, bo babka, która mi to opowiadała, mówiła, że raz jakoś się tak pospieszyła, zapomniała sobie ten sznurek przywiązać i, autentycznie, wtedy ją użarła żmija, przy tym zbieraniu borówek.

  
Wywiad z panem Tadeuszem Jarzębakiem, urodzonym w 1964 roku w Piwnicznej, twórcą palm, niejednokrotnym zwycięzcą piwniczańskiego konkursu palm, stolarzem. 

Od jak dawna Wykonuje pan palmy? 
Zacząłem w średniej szkole, jeszcze gdy ksiądz prałat Wątroba tutaj był. Zmobilizował młodych ludzi, żeby się zaangażować w te sprawy. Zacząłem wtedy robić około czterometrowe palmy. Tak to się zaczęło. Potem mnie to wciągnęło. Chciałem je robić nie tyle dla... bo ludzie mi zarzucają, że robię to z premedytacją dla konkursu. Nie, po prostu robię palmę  dla tradycji i dla uczczenia święta kościelnego. 
 
Robi pan palmy sam, czy ktoś panu pomaga? 
Przez długi czas robiłem je sam, jednak ostatnimi czasy z córką. Córka mi pomaga zbierać materiały na palmy i je wykonywać . 

Jakich materiałów pan używa? 
Przeważnie to są naturalne materiały, czyli zielone gałązki iglaków. Wiklina, jeśli już jest o tej porze, a przeważnie już jest. No i drewno, przede wszystkim, z racji wykonywanego zawodu. 

A czy bibuły albo jakieś wstążki mają zastosowanie w pana palmach?  
Nie, bibuł nigdy nie używałem. Zawsze uważałem, że to jest materiał trochę sztuczny, trzymałem się tradycyjnych metod. Zresztą kiedyś, przed laty, był wymóg konkursowy, żeby nie upiększać tego sztucznymi rzeczami, między innymi bibułą. To się teraz zmieniło dlatego, że też kategorie się zmieniły. Teraz to jest traktowane jako materiał tradycyjny, ale ja jakoś tego nigdy nie używałem. Oczywiście nie piętnuję tego, że ktoś używa bibuły, tylko ja po prostu poszedłem w kierunku tradycyjnym.

Czyli w swoich pracach nawiązuje pan do tradycyjnych palm? 
Też, ale te palmy wychodzą bardziej artystyczne. Jeżeli można to tak nazwać: artystyczne. Zawsze chcę zrobić palmę inną od pozostałych, żeby się czymś wyróżniała. Na każdy rok był jakiś inny pomysł. Na przykład w tamtym roku było nawiązanie do święta stulecia odzyskania niepodległości przez Polskę. Więc to nie jest taka palma stricte tradycyjna. Nie jest ona wiązana, a te tradycyjne to są raczej palmy wiązane. 

A jak długo robi pan palmę? 
Samo wykonanie nie jest takie długie, jak niektórzy myślą – że to się robi w tygodniami. Ja zaczynam robić palmę powiedzmy po południu w sobotę i kończę wieczorem. Ale materiały już mam przygotowane. Tak że to nie jest takie znów czasochłonne. Jak się ma koncepcję, to można to zrobić szybko.  

Wykorzystuje pan materiały z poświęconej palmy, tak jak dawniej? 
Teraz nie, ale gdy mieszkałem w domu rodzinnym – a pochodzę z rodziny, która uprawiała rolę, mieliśmy przy domu trzy hektary pola, i tak dalej – to rodzice używali tych materiałów do poświęcenia pola. 

Jak to się odbywało? 
U nas nie było takiej głębokiej tradycji, ale dawniej święcono kawałkiem palmy i wodą święconą.  A jeszcze dawniej – według opowieści moich dziadków – bydło, krowy czy konie wyprowadzane do orki błogosławiło się palmą. Także Kościół wykorzystuje palmy, raczej spalone, jako popiół na środę popielcową. Nie wiem, czy to jest praktykowane do dzisiaj, ale kiedyś była taka zasada.  

A czy w domu rodzinnym ktoś robił palmy?  
Przeważnie mama robiła, takie palmy do ręki, do jednego metra. Najczęściej korzystała z  bazi, barwinku, z bukszpanu, a do tego jakichś kwiatków czy gałązek zielonych. Ale to nie były takie duże palmy. Zresztą, z tego, co ja kojarzę, to duże palmy weszły tutaj dopiero za ks. Wątroby, czyli na początku lat osiemdziesiątych XX wieku.

Zuzanna Rzeźnik