Życie na Orawie 50 lat temu
Przez pół wieku na terenie Orawy zmieniło się bardzo wiele. Począwszy od transportu, a skończywszy na pracy na roli. W dzisiejszych czasach my, młodzi ludzie, zapominamy o wartościach, jakie towarzyszyły naszym dziadkom, babciom oraz osobom starszym w naszym otoczeniu, kiedy oni byli w naszym wieku. Wtedy nie było komputerów, telefonów komórkowych czy Internetu. Dla ludzi liczyła się praca, rodzina i czas spędzony wspólnie.
W mojej wiosce żyje wiele starszych osób, więc postanowiłam udać się do paru z nich i dowiedzieć się czegoś ciekawego o ich codziennym życiu na terenie Orawy. Usłyszałam wiele historii na temat codzienności, jaka im towarzyszyła.
Ludzie zaczynali dzień od modlitwy – powiedziała mi jedna ze starszych pań, z którymi rozmawiałam – Dziecku nie wolno było się roześmiać podczas pacierza, bo potem dostawało cięgi po plecach. Teraz który z młodych pamięta i ma czas się rano modlić? Tak samo, gdy w kościele biły dzwony na dwunastą, odkładało się wszystko i zmawiało się Anioł Pański. Dzień też się kończyło modlitwą. Dziękowało się Bogu za dobry czy zły dzień i szło się spać. Ludzie przykładali większą wagę do wiary i religii. Po porannym pacierzu był czas na śniadanie, które zazwyczaj składało się z kromki chleba z masłem i czegoś do picia. Chleb był wyrabiany w domu przez gospodynię, która sama mieliła na niego ziarna na specjalnym urządzeniu. Jadło się to, co samemu się zrobiło, a pożywienia często było za mało, by zaspokoić ludzkie potrzeby.
Życie w tamtych czasach nie było łatwe. Ludzie nie posiadali takich udogodnień, jakie mamy teraz. Wszystko wykonywali ręcznie. Kiedy gospodarz i jego rodzina zjedli śniadanie, udawali się do pracy, w pole lub do stajni. Prawie w każdej stajni były krowy, kury, gęsi, którymi zajmowali się mieszkańcy danego domu. Jeśli ktoś miał świnię lub cielę, mógł je zabić na mięso, które jadło się po trochę, aby starczyło na długo. Pani Maria powiedziała mi, że to dzieci najczęściej wyprowadzały krowy i pilnowały ich, żeby nie zerwały się z łańcucha. Dzieci też pasły gęsi: Z tymi gęsiami to było skaranie boskie. Szczypały po palcach tak, że potem miało się rany na rękach. Jak nie chciały jeść, to trzeba było je karmić, wkładać im ziarno w zasadzie prosto do żołądka. A jak się chodziło z krowami na wysranki (pastwiska), jak było zimno i nogi zamarzły, to kiedy krowa się wysikała, to się do tego wchodziło i się nogi ogrzewało, ciapkało się w tym. I tylko się pilnowało, żeby krowy gdzieś nie uciekały, bo potem trzeba było za nimi latać i pilnować, żeby czego nie zepsuły, albo komu w szkodę nie weszły.
Byłam ciekawa, jak wyglądała praca w polu, więc zapytałam o to jedną z moich sąsiadek, panią Zofię. Kiedy przychodził czas na sianokosy – zaczęła swoją opowieść – cała rodzina udawała się w pole i pomagała przy pracy. Każdy pracował rękami. Nie było kosiarek ani traktorów, maszyny nie robiły wszystkiego za człowieka. Trzeba było robić wszystko samemu, za pomocą rąk, kos, grabi i wideł. Jeździło się końmi albo wołami, ciągnącymi wozy, na które wykładało się siano. Potem suche siano zwoziło się do domu i przerzucało na stodołę albo dawało krowom do żłobu. Wołami się orało, kopało ziemniaki, itd. Uprawiało się len, robiło się z niego materiały, potem się je sprzedawało. Duża część wioski miała takie warsztaty tkackie w domach, gdzie się ten len przerabiało, a też nie była to lekka robota. Kiedy przychodził czas na zbiory ziaren, to się każde ziarenko zbierało, każde źdźbło, a potem się przychodziło z krowami i się je pasło na tych ścierwach. Pani Zofia dodała, że niektóre rodzaje ziaren nie chciały rosnąć na tych terenach, więc były przywożone pociągami. Ludzie kupowali pszenicę i słomę, bo o nią też było ciężko.
Niemałym zaskoczeniem była dla mnie informacja, że wtedy, tak jak dzisiaj, funkcjonował jarmark w Jabłonce. Moje rozmówczynie powiedziały mi, że gdy miało się czas albo czegoś brakowało w domu, jeździło się na jarmark i się to kupowało. Wspomniały też, że ludzie sprzedawali krowy, świnie, kury, konie i inne zwierzęta gospodarcze, a teraz są tylko świnie i różne gatunki ptaków.
Dowiedziałam się też, że w tamtych czasach w okolicy nie było prądu, ludzie palili lampami naftowymi. Byłam także ciekawa życia dzieci i tego, w co się bawiły. W odpowiedzi pani Maria popatrzyła na mnie ciut przerażająco: Kto miał w tamtych latach czas na zabawy? Chodziło się i pomagało rodzicom przy pracy. Kto wtedy myślał o zabawach? Jak tylko ojciec albo matka zobaczyli, że nic nie robisz, to zaraz ci znaleźli jakąś robotę. Albo się szło z ojcem w pole, albo się zostawało w domu z matką i chodziło się z nią prać ubrania do potoku, w domu się jej pomagało. Nie było czasu na zabawy. Inna kobieta, którą pytałam o te sprawy, stwierdziła, że dzieci wtedy się nie nudziły. Potrafiły wymyślić różne zabawy. Grały w chowanego, w ganianego i wiele innych. Wyjaśniła mi co prawda na początku, że nie było zbyt wiele czasu na rozrywkę w wieku dziecięcym, jednak dodała też, że zawsze kiedy kończyła się praca, była urządzana potańcówka, na którą szło się, by dobrze się bawić po całodniowym wysiłku.
Ale to nie wszystko, co mnie ciekawiło. Interesowało mnie także, jak ludzie przemieszczali się z wioski do wioski. Według pani Zofii pięćdziesiąt lat temu chodziło się na piechotę albo poruszało się konno. Jeździły także autobusy, ale tylko po jednym rano i wieczorem. Nie było asfaltu, jedynie ubite drogi. Ludzie musieli sobie jakoś radzić bez środków transportu. Teraz wszędzie w sąsiedztwie jest co najmniej jeden samochód na podwórku.
Pamiętam, że miałam białą sukienkę, chyba po siostrze. We włosach miałam wpięte kwiatuszki, wstążeczki. – powiedziała pani Helena, którą przez skojarzenie z miesiącem majem zapytałam o pierwszą komunię – Nie robiono wtedy zdjęć, nie było nas stać. Szło się do kościoła i się przyjmowało sakrament. Potem po mszy poszło się na parafię, to się dostało kubek kawy, kromkę chleba ze smalcem albo masłem. Przynajmniej ja dostałam. I to było wszystko. Nie dostawało się takich prezentów jak teraz, a gdy się coś otrzymało, to się to szanowało jak najcenniejszy skarb. Bez moich zachęt podczas naszej rozmowy o komunii pani Helena przeszła na temat świąt Bożego Narodzenia i tego, jak ona spędzała je razem ze swoją rodziną: Mama gotowała na wigilię, a my jej pomagałyśmy. Potem,wieczorem, zbierała się cała rodzina i siadała przy stole. Jako że było nas dużo dzieci, bo aż siedmioro, i jeszcze inni z rodziny, to siedzieliśmy tak ściśnięci, że się między nas nie dałoby szpilki wsadzić. Przed wigilią, tak jak teraz, modliło się. Gdy już skończyliśmy modlić, braliśmy łyżki, które tata nam zrobił z drzewa, i się takimi jadło z jednego garnka. Bo wtedy nie było tak dużo do jedzenia, co teraz. Po jedzeniu znowu się trzeba było pomodlić. Potem się śpiewało nasze kolędy. Na północ musiało się być w kościele na pasterce. Szło się razem z rodzicami, każde dziecko wtedy szło do kościoła. I tak to było.
Jak widać, ludzie na Orawie pięćdziesiąt lat temu najbardziej cenili sobie pracę, bo wtedy to się najbardziej życiowo opłacało. I myślę, że tak to było.
Natalia Stefko