Dawne życie
Górale Orawscy

Dawne życie na Orawie

Dzień na Orawie 60 lat temu

Koniec lat sześćdziesiątych. Wieś orawska. Czasy naszych dziadków i pradziadków.
        
Wokół rozciąga się malowniczy krajobraz z widokiem na urokliwą Babią Górę i budzące zachwyt swoją tajemniczością Tatry. Jest sobota, koniec lipca. Pierwsze promienie słońca padają na krętą glinianą drogę. Słychać piejącego koguta, który budzi mieszkańców wioski.
         
Chałupy są duże, podobne do siebie, a zarazem oryginalne. Stoją bardzo blisko drogi. Wyżka – ten element jest dla nich najbardziej charakterystyczny. Spichlerz usytuowany jest na strychu pod stromym dachem. Towarzyszy mu ganek, ciągnący się wzdłuż frontowej ściany pod okapem, na który wchodzi się od wewnątrz budynku. Domy nie posiadają kominów. Do wydostania się dymu na zewnątrz wystarcza otwór w suficie zwany woźnicą i półokrągłe dymniki w szczycie dachu.

Dach pokryty jest złocistą słomą. Ludzie nazywają to kicokami. Powałę domu podtrzymuje bogato zdobiony tragarz. Drzwi posiadają natomiast ozdobne nadokienniki. Wszystkie okna są małe i drewniane.  W środku – sień i dwie izby, biała oraz czarna. W białej znajduje się masywna szafa, stół i gięte krzesła wykonane z drewna. Na ścianach wiszą liczne obrazy z wizerunkami świętych. W czarnej izbie jednak o wiele skromniejsze wyposażenie, chociaż to tutaj stoi piec do gotowania.
       
Gospodyni już krząta się po chałupie. Ma na sobie krótką lnianą, zakończoną ozdobną kryzą koszulę z rękawami sięgającymi do łokci oraz długą, szeroką spódnicę w granatowym kolorze z białym malutkim roślinnym wzorem, zwaną suknią.
       
W piecu iskrzy się ogień. Ze zrobionego poprzedniej nocy ciasta gospodyni upiecze bochenki świeżego chrupiącego chleba na cały najbliższy tydzień. Słychać kroki gospodarza. Nadchodzi, ubrany w sięgającą do pasa płócienną koszulę oraz spodnie uszyte z sukna. Nie traci czasu i zagląda do pomieszczeń gospodarskich. W stajni wszystko jest na swoim miejscu – cztery krowy, dwoje cieląt, trzy świnie, gęsi, kury, kogut... Zwierzęta cieszą się na jego widok. Po jakimś czasie wykarmione, a krowy również wydojone, gospodarz wypuszcza na zewnątrz. Z chałupy wybiegają radosne dzieci. Dziewczynki, otwierając furtkę kurnika, wypuszczają kury oraz wyprowadzają gęsi, a chłopcy zabierają krowy na pastwisko. Ta praca jest dla nich codziennością, ale zawsze wykonują ją z uśmiechem. Pomaganie rodzicom i szacunek dla nich jest rzeczą najważniejszą.
      
W oddali rozciąga się las. Pomiędzy drzewami wędruje grupa ludzi. Trzymają oni w rękach wiklinowe koszyki. Zbierają grzyby i szyszki. Grzyby, by później je ususzyć na piecu bądź słońcu, a szyszki, by sprzedać je kupcom.
      
Dalej widać rozległe pastwiska oraz pasące się na nich liczne gromady owiec. Nie może tutaj zabraknąć juhasa. Już po chwili pojawia się, a wraz z nim duże psy o białej sierści, które są mu zawsze wierne i posłuszne. Owce traktuje, jakby były one jego własnymi dziećmi. Zawsze każdą z osobna pielęgnuje i wszystkie przelicza.
        
Juhas pomaga bacy. Bacówka – to właśnie w tym miejscu powstają pyszne kulinarne specjały bacy: zyntyca, oscypki, biały ser, bryndza. Ta wytwórnia nabiału to właściwie szałas, nazywany również „kolibą”. Został on wzniesiony z drewna i posiada konstrukcję zrębową. Budynek ten jest jednoizbowy, z dachem czterospadowym, krytym dranicami. Baca sypia na pryczy w kącie szałasu, a juhasi na położonych wprost na ziemi derkach lub workach wypełnionych słomą.  Centralnym i kluczowym miejscem jest watra, czyli ognisko płonące przez cały sezon. Nad ogniskiem, pomiędzy ścianami, umieszczona jest żerdź, na której zawieszono drewniany hak z gałęzi zwany „jadwigą”. Wisi w nim kocioł służący do podgrzewania mleka i drugi, mniejszy, do gotowania strawy. Na ścianach wiszą półki, na których zgromadzone są pasterskie naczynia i owe pyszne, wspomniane wcześniej specjały bacy. Nie ma we wsi mieszkańca, który choć raz nie delektowałby się tymi smakami.
        
Słychać dźwięk bijących dzwonów. Wybiła godzina dwunasta. Wszyscy przerywają pracę w polu, by wspólnie, w skupieniu odmówić modlitwę Anioł Pański. Po chwili wracają do swoich zajęć. Grabie i widły znów są w ruchu. Słońce mocno przygrzewa. Założenie na głowę okrycia staje się niezbędne. Kobiety maja na sobie chustki, a mężczyźni kapelusze. Pochłonięci pracą i rozmowami zwalają siano z kop i, zagrabione, kładą na wóz. Gospodarz zabezpiecza furę drewnianą belką i rusza wozem, popędzając zaprzęgnięte konie. Siano należy przerzucić do stodoły, by potem móc nim karmić zwierzęta.
        
Koniec lata to również okres pielęgnacji buraków i kapusty poprzez wyrywanie chwastów oraz innych szkodliwych roślin. Robią to kobiety, zwinnie kopiąc motykami ziemię. Słychać piękny śpiew ptaków i stukanie dzięcioła. Lato w pełni.
        
W jednym z gospodarstw mężczyźni zajmują się strzyżeniem owiec. Z wełny powstaną nowe skarpety czy swetry. Z okazji zbliżającej się świątecznej niedzieli gospodyni zabija kurę, usadzając ją na pniu i odcinając głowę dynamicznym ruchem siekierą. Później martwą kurę kładzie do metalowej miski i zalewa wrzątkiem, co pomoże w usunięciu piór. Po oskubaniu zwierzęcia, patroszy je, a  pozostałości piór na skórze wypala za pomocą ognia. Potem moczy mięso w zimnej wodzie. Drób jest przygotowany do tego, by ugotować z niego tradycyjny rosół.
         
Po jakimś czasie na polu można zauważyć jaskółki, które latają bardzo blisko ziemi. Ich niski lot rzekomo zwiastuje zmianę pogody, wiążącą się z opadami deszczu. Ponadto nad Babią Górę nadciągają chmury. Mieszkańcy mówią: Babio Góra dymi? Pogoda się zmiyni!. To się okaże.
          
Orawską wieś wzbogaca kręta rzeka Lipniczanka. Kobiety wspólnie spotykają się przy praniu brudnej bielizny. Czas umilają im rozmowy i planowanie kolejnych zajęć. Jednym z tych zajęć są porządki, bo sobota to również czas gruntownego sprzątania. Najważniejsze jest umycie mocno zabrudzonej podłogi. Kobiety szorują foszty i myją (rajbią) kobierce za pomocą szczotek (rajbacek bądź ryżówek).
           
Pogoda nagle ulega zmianie. Nadciąga burza. Uderzają pioruny, a rozlegający  się grzmot budzi strach. Gospodarze wierzą, że to Aniołowie sprzątają w niebie. Gospodyni szybko zapala świecę – gromnicę, i stawia ją przy oknie. Wierzy, że to dzięki niej chałupa zostanie ochroniona przed wrogimi piorunami. Domownicy odmawiają modlitwę.
           
Słychać dźwięk dzwonów, które jeden z gospodarzy rozhuśtał w dzwonnicy, by rozproszyły się burzliwe chmury, jak wierzą mieszkańcy – przyciągnięte przez „płanetnika”.
          
Dzisiejsza burza należy już do przeszłości. Pracowity dzień dobiega końca, słońce chyli się ku zachodowi. Słychać grające instrumenty. Młodzież wykonuje taniec zwany gymbuśką. Wszyscy tańczą w kole, ustawieni twarzą do siebie. W samym środku stoi jedna z dziewczyn i trzyma w rękach chusteczkę. Po chwili kładzie ją na ziemi przed jednym z chłopców. Chłopak chce uklęknąć, ale ona szybko wyrywa chustkę. Gdyby mu się udało, pocałowałby ją i razem pogrążyliby się w tańcu. Zabawa jednak trwa dalej. Wszyscy pozostali uczestnicy tańczą w kółku, śpiewając: I ty Polka i ja Polka / Obie my Polusie / Kiebyś była dobra Polka / Dałabyś mi gymbusie. Skrzypce i akordeon nazywany heligonką umilają śpiew swoimi dźwiękami.
          
Nadchodzi również czas na taniec nazywany tyrci polką. Tancerze, osobno chłopcy i dziewczęta, ustawieni są w dwóch szeregach. Wykonują krok skrzyżny i śpiewają piosenkę: A ta polka tyrcipolka ta sie piyknie tańcuje, któ je nie wiy, nie rozumiy, niech sie za nie nie biere. Potem szeregi zbliżają się do siebie i następuje zamiana miejscami. Chłopcy kładą kapelusze na ziemi i tańczą przed nimi. Potem młodzież dobiera się w pary. Taniec kończy się obrotowym ruchem. Wszyscy z uśmiechem na twarzy klaskają w dłonie.
           
To nie koniec zabaw. Na pląsach nie brakuje również „kotecki”. Uczestnicy ustawiają się w dwóch szeregach. Tańczy głównie jedna z par. Ona w rekach trzyma chusteczkę, a on usiłuje jej ją odebrać. Tańczą polkę, po czym przechodzą na koniec szeregu.  Kolejna para zaczyna zabawę.
            
Wspólne spotkania rodzą również wiele nowych relacji. Już jeden z chłopaków zaleca się do urodziwej panny. Ta, w dowodzie sympatii, ofiarowuje mu swoją chustkę. Świadomy, że zgodziła się z nim „chodzić”, jest uszczęśliwiony, i para wraca do wspólnej zabawy.
         
Każdy dzień w dawnej orawskiej wsi był inny. Ten, pełen przygód i pożytecznej pracy, dobiegł końca. 
 
Bibliografia:
Kultura ludowa górali orawskich, pod red. Urszuli Janickiej-Krzywdy
Bożena Lewandowska, Tańce i instrumenty (s. 362-364)
Regina Kudzia, Demonologia (s. 335)
Grzegorz Graff, Pasterstwo i gospodarka hodowlana (s. 106-107)
 
Katarzyna Smoleń

Życie na Orawie 50 lat temu

Przez pół wieku na terenie Orawy zmieniło się bardzo wiele. Począwszy od transportu, a skończywszy na pracy na roli. W dzisiejszych czasach my, młodzi ludzie, zapominamy o wartościach, jakie towarzyszyły naszym dziadkom, babciom oraz osobom starszym w naszym otoczeniu, kiedy oni byli w naszym wieku. Wtedy nie było komputerów, telefonów komórkowych czy Internetu. Dla ludzi liczyła się praca, rodzina i czas spędzony wspólnie.

W mojej wiosce żyje wiele starszych osób, więc postanowiłam udać się do paru z nich i dowiedzieć się czegoś ciekawego o ich codziennym życiu na terenie Orawy. Usłyszałam wiele historii na temat codzienności, jaka im towarzyszyła.

Ludzie zaczynali dzień od modlitwy – powiedziała mi jedna ze starszych pań, z którymi rozmawiałam – Dziecku nie wolno było się roześmiać podczas pacierza, bo potem dostawało cięgi po plecach. Teraz który z młodych pamięta i ma czas się rano modlić? Tak samo, gdy w kościele biły dzwony na dwunastą, odkładało się wszystko i zmawiało się Anioł Pański. Dzień też się kończyło modlitwą. Dziękowało się Bogu za dobry czy zły dzień i szło się spać. Ludzie przykładali większą wagę do wiary i religii. Po porannym pacierzu był czas na śniadanie, które zazwyczaj składało się z kromki chleba z masłem i czegoś do picia. Chleb był wyrabiany w domu przez gospodynię, która sama mieliła na niego ziarna na specjalnym urządzeniu. Jadło się to, co samemu się zrobiło, a pożywienia często było za mało, by zaspokoić ludzkie potrzeby.

Życie w tamtych czasach nie było łatwe. Ludzie nie posiadali takich udogodnień, jakie mamy teraz. Wszystko wykonywali ręcznie. Kiedy gospodarz i jego rodzina zjedli śniadanie, udawali się do pracy, w pole lub do stajni. Prawie w każdej stajni były krowy, kury, gęsi, którymi zajmowali się mieszkańcy danego domu. Jeśli ktoś miał świnię lub cielę, mógł je zabić na mięso, które jadło się po trochę, aby starczyło na długo. Pani Maria powiedziała mi, że to dzieci najczęściej wyprowadzały krowy i pilnowały ich, żeby nie zerwały się z łańcucha. Dzieci też pasły gęsi: Z tymi gęsiami to było skaranie boskie. Szczypały po palcach tak, że potem miało się rany na rękach. Jak nie chciały jeść, to trzeba było je karmić, wkładać im ziarno w zasadzie prosto do żołądka. A jak się chodziło z krowami na wysranki (pastwiska), jak było zimno i nogi zamarzły, to kiedy krowa się wysikała, to się do tego wchodziło i się nogi ogrzewało, ciapkało się w tym. I tylko się pilnowało, żeby krowy gdzieś nie uciekały, bo potem trzeba było za nimi latać i pilnować, żeby czego nie zepsuły, albo komu w szkodę nie weszły.

Byłam ciekawa, jak wyglądała praca w polu, więc zapytałam o to jedną z moich sąsiadek, panią Zofię. Kiedy przychodził czas na sianokosy – zaczęła swoją opowieść – cała rodzina udawała się w pole i pomagała przy pracy. Każdy pracował rękami. Nie było kosiarek ani traktorów, maszyny nie robiły wszystkiego za człowieka. Trzeba było robić wszystko samemu, za pomocą rąk, kos, grabi i wideł. Jeździło się końmi albo wołami, ciągnącymi wozy, na które wykładało się siano. Potem suche siano zwoziło się do domu i przerzucało na stodołę albo dawało krowom do żłobu. Wołami się orało, kopało ziemniaki, itd. Uprawiało się len, robiło się z niego materiały, potem się je sprzedawało. Duża część wioski miała takie warsztaty tkackie w domach, gdzie się ten len przerabiało, a też nie była to lekka robota. Kiedy przychodził czas na zbiory ziaren, to się każde ziarenko zbierało, każde źdźbło, a potem się przychodziło z krowami i się je pasło na tych ścierwach. Pani Zofia dodała, że niektóre rodzaje ziaren nie chciały rosnąć na tych terenach, więc były przywożone pociągami. Ludzie kupowali pszenicę i słomę, bo o nią też było ciężko.
Niemałym zaskoczeniem była dla mnie informacja, że wtedy, tak jak dzisiaj, funkcjonował jarmark w Jabłonce. Moje rozmówczynie powiedziały mi, że gdy miało się czas albo czegoś brakowało w domu, jeździło się na jarmark i się to kupowało. Wspomniały też, że ludzie sprzedawali krowy, świnie, kury, konie i inne zwierzęta gospodarcze, a teraz są tylko świnie i różne gatunki ptaków.

Dowiedziałam się też, że w tamtych czasach w okolicy nie było prądu, ludzie palili lampami naftowymi. Byłam także ciekawa życia dzieci i tego, w co się bawiły. W odpowiedzi pani Maria popatrzyła na mnie ciut przerażająco: Kto miał w tamtych latach czas na zabawy? Chodziło się i pomagało rodzicom przy pracy. Kto wtedy myślał o zabawach? Jak tylko ojciec albo matka zobaczyli, że nic nie robisz, to zaraz ci znaleźli jakąś robotę. Albo się szło z ojcem w pole, albo się zostawało w domu z matką i chodziło się z nią prać ubrania do potoku, w domu się jej pomagało. Nie było czasu na zabawy. Inna kobieta, którą pytałam o te sprawy, stwierdziła, że dzieci wtedy się nie nudziły. Potrafiły wymyślić różne zabawy. Grały w chowanego, w ganianego i wiele innych. Wyjaśniła mi co prawda na początku, że nie było zbyt wiele czasu na rozrywkę w wieku dziecięcym, jednak dodała też, że zawsze kiedy kończyła się praca, była urządzana potańcówka, na którą szło się, by dobrze się bawić po całodniowym wysiłku.

Ale to nie wszystko, co mnie ciekawiło. Interesowało mnie także, jak ludzie przemieszczali się z wioski do wioski. Według pani Zofii pięćdziesiąt lat temu chodziło się na piechotę albo poruszało się konno. Jeździły także autobusy, ale tylko po jednym rano i wieczorem. Nie było asfaltu, jedynie ubite drogi. Ludzie musieli sobie jakoś radzić bez środków transportu. Teraz wszędzie w sąsiedztwie jest co najmniej jeden samochód na podwórku.

Pamiętam, że miałam białą sukienkę, chyba po siostrze. We włosach miałam wpięte kwiatuszki, wstążeczki. – powiedziała pani Helena, którą przez skojarzenie z miesiącem majem zapytałam o pierwszą komunię – Nie robiono wtedy zdjęć, nie było nas stać. Szło się do kościoła i się przyjmowało sakrament. Potem po mszy poszło się na parafię, to się dostało kubek kawy, kromkę chleba ze smalcem albo masłem. Przynajmniej ja dostałam. I to było wszystko. Nie dostawało się takich prezentów jak teraz, a gdy się coś otrzymało, to się to szanowało jak najcenniejszy skarb. Bez moich zachęt podczas naszej rozmowy o komunii pani Helena przeszła na temat świąt Bożego Narodzenia i tego, jak ona spędzała je razem ze swoją rodziną: Mama gotowała na wigilię, a my jej pomagałyśmy. Potem,wieczorem, zbierała się cała rodzina i siadała przy stole. Jako że było nas dużo dzieci, bo aż siedmioro, i jeszcze inni z rodziny, to siedzieliśmy tak ściśnięci, że się między nas nie dałoby szpilki wsadzić. Przed wigilią, tak jak teraz, modliło się. Gdy już skończyliśmy modlić, braliśmy łyżki, które tata nam zrobił z drzewa, i się takimi jadło z jednego garnka. Bo wtedy nie było tak dużo do jedzenia, co teraz. Po jedzeniu znowu się trzeba było pomodlić. Potem się śpiewało nasze kolędy. Na północ musiało się być w kościele na pasterce. Szło się razem z rodzicami, każde dziecko wtedy szło do kościoła. I tak to było.

Jak widać, ludzie na Orawie pięćdziesiąt lat temu najbardziej cenili sobie pracę, bo wtedy to się najbardziej życiowo opłacało. I myślę, że tak to było. 
 
Natalia Stefko

Dawne tradycje, zwyczaje i obrzędy wielkanocne na Orawie

Na Orawie, jak co roku, obchodzona jest Wielkanoc. Dla mieszkańców nadszedł czas przygotowań do kultywowania wielu tradycji.

Przed Wielkanocą jest Wielki Post, czas zadumy. Wspominamy wtedy czterdziestodniowy pobyt Jezusa na pustyni, a z okresem tym wiążą się różne obrzędy. Dawniej w Środę Popielcową wszystkie gospodynie wypalały rondle w ogniu, gdyż nie można było używać żadnych tłuszczów do przygotowywania potraw. Wyjątkiem był olej lniany, lecz nie każdy miał go w domu.

Każda z niedziel w poście miała swoją nazwę: pierwsza, druga – sucho, trzecia – głucho, czwarta – bioło, piąta – corno i szósta – kwietno.
 
Zwyczaje orawskie nie różnią się wiele od podhalańskich. Po Wielkim Poście następowały najważniejsze dla katolików święta w roku liturgicznym.

Ważnym świętem trwającym jeszcze w czasie postu, jest Niedziela Palmowa, zwana na Orawie kwietną. W tym dniu święcono własnoręcznie zrobione kycicki, czyli palmy. Tradycyjne robiono je z gałązek wierzbowych.

W naszym domu do bukietów dodawano gałązkę jałowca, która miała chronić przed nieurodzajem. – wspomina babcia Grażyna. – Pamiętam, jak mój ojciec na wiosnę brał jedną gałązkę i podczas orania wrzucał ją pod pierwszą skibę. To również chroniło przed nieurodzajem.

Na Orawie palmy były skromne i małe.
Kiedyś palmy nie były takie wysokie i kolorowe jak teraz. Robiło się je z tego, co było dookoła. – Mówi babcia Danuta.

Kolejną tradycją związaną z tym dniem, nie kultywowaną w każdym domu, było robienie bicza. Służył on gospodarzom przy wypasie krów, a ponadto miał przynosić szczęście.
 
Wielki Tydzień był ostatnim przygotowaniem przed dniem Wielkiej Nocy. Pierwsze trzy dni nie były tak ważne, gdyż Biblia nie wspomina o niczym, co by się w tych dniach wydarzyło. Najważniejsze były: Wielki Czwartek, Wielki Piątek i Wielka Sobota.

Zielony Czwartek, czyli Wielki Czwartek, to dzień, w którym następuje zawiązanie dzwonów. Z tym dniem wiąże się u nas zwyczaj siania kapusty, co miało zapewniać jej szybki wzrost. Obwiązywało się też sznurem drzewa i krzewy oraz oblepiało się je ciastem.

W tym dniu wykonywano kukłę Judasza ze słomy, ubierano ją w stare ubrania, a później zrzucano ją z drzewa lub z dzwonnicy. Gdy spadła, bito ją i palono w ogniu. Według Marcina Kowalczyka z Orawskiego Parku Etnograficznego w Zubrzycy Górnej był to symbol zwycięstwa życia nad śmiercią.
 
Wielki Piątek był bardzo ważnym dniem, z którym wiązało się wiele obrzędów.
Mój ojciec, bracia i ja zawsze przed wschodem słońca szliśmy do najbliższego potoku, by się obmyć. Zawsze braliśmy ze sobą wiaderko wody dla matki i sióstr. – przypomina sobie dziadek Władysław.

Obrzęd obmycia symbolizował oczyszczenie się z grzechów. Często matki zostawały w domu z małymi dziećmi i córkami, ale czasem cała rodzina wybierała się nad rzekę.

Starym, lecz nie praktykowanym już zwyczajem było obcinanie włosów chłopcom, co miało im zapewnić gęste i niesiwiejące włosy na starość. Kolejnym obrzędem było robienie ziołowego masła – w nocy, przez kobiety ubrane w same koszule. Tak zrobione masło pomagało na różne choroby.

W tym dniu w kościele nie było Mszy Świętej, więc chłopcy okrążali kościoły z klekotkami. Odpędzało to złe duchy i diabła. Mieszkańcy trzymali się surowego postu.

W Wielką Sobotę, czyli Sobotę Białą, święcono pokarmy, między innymi: jajka, sól, chrzan, masło, kiełbasę, słoninę, chleb, ser i kołacze, czyli słodkie ciasto. Święcono także ogień.
Kiedyś nie było takich pięknych jajek jak teraz. My farbiliśmy jajka wywarem z łupin cebuli. – wspominają sąsiedzi.

W końcu nadchodzi Wielkanoc. Był to dzień, w którym wykonywano tylko niezbędne prace. Czas poświęcano mszy świętej. Ważne było, by na rezurekcję szli wszyscy domownicy, nawet małe dzieci, bo istniało przekonanie, że kto w Wielkanoc nie pójdzie na mszę, ten przez cały rok będzie chorować. Istniał też przesąd, że w tym dniu nie wolno się odwiedzać.
Rano wstawaliśmy bardzo wcześnie. Matka zawsze nas budziła, bo długie spanie mogło sprawić, że łany zbóż by się przewracały. – mówi, wracając pamięcią do dawnych czasów, babcia Grażyna.

Świąteczne śniadanie sporządzano z potraw święconych w Wielką Sobotę. Podobnie jak opłatkiem w czasie Wigilii, dzielono się jajkiem i składano sobie życzenia. U nas tak jest po dziś dzień.

Tradycyjna potrawą wielkanocną była chrzanówka, przyrządzana z chrzanu, jajek, kiełbasy i kwaśnicy.

W Poniedziałek Wielkanocny, czyli śmigurzt, chłopcy przychodzili do domów dziewcząt i oblewali je wodą, zwykle wchodząc siłę. Zawsze byli czymś częstowani. Był to pierwszy dzień, w którym można było się odwiedzać. Za polewanie chłopcy otrzymywali drobne pieniądze lub trochę jedzenia na drogę. Mogli rozmawiać z rodzicami panny i starać się o jej rękę.

Orawskie domy słynne były ze swoich ciekawych i różnorodnych tradycji i obrzędów wielkanocnych.
 
Żródła: rozmowy z mieszkającymi w Zubrzycy Górnej: 60-letnią Grażyną Głusiak, 65-letnią Władysławą Moniak i 93-letnią Cecylią Pacholską, a także z Marcinem Kowalczykiem, etnografem z Muzeum OPE w Zubrzycy Górnej
 
Klaudia Nowak